Nie zostałem Eldeńskim Władcą

Ostatni boss padł. Nie pozostało mi nic innego, jak zdecydować o dalszych losach Ziem Pomiędzy. Wybrałem zakończenie, które wydało mi się najodpowiedniejsze. Ale czy na pewno takie było? Wciąż nie jestem tego pewien. Aby znaleźć odpowiedź na to pytanie, postanowiłem przypomnieć sobie, jak przebiegała moja podróż przez świat Elden Ringa.

Złe miłego początki

Gdy wyszedłem z podziemi, w których zaczynamy podróż, i po raz pierwszy zobaczyłem Ziemie Pomiędzy, od razu uderzył mnie rozmach świata. Zobaczyłem w oddali ogromny zamek na klifie oraz zniszczony most, którym kiedyś można było zapewne dostać się do majaczącej na horyzoncie wieży. Bliżej zauważyłem masywne konstrukcje niewiadomego pochodzenia, których przeznaczenia mogłem się tylko domyślać. Ujrzałem także postać w białych szatach oraz zniszczony kościół, do którego drogę wskazywał mi złoty promień światła. Świat Elden Ringa od razu mnie zaintrygował. Poczułem wezwanie do przygody.

Początki nie były jednak łatwe. Wiedziałem, że pierwszy przeciwnik na koniu to niesławny Strażnik Drzewa, więc go ominąłem… co nie przeszkodziło mu mnie zabić. Gdy myślałem, że jestem już poza jego zasięgiem widzenia, ten przydreptał do mnie na koniu i zdzielił mnie raz, a dobrze. „W tej grze dużo się umiera” – mówili. Ruszyłem dalej, porozmawiałem z kupcem, a po krótkiej przebieżce przez las trafiłem na obozowisko żołnierzy, którzy z jakiegoś powodu chcieli mnie zabić. Postawiłem sobie za cel wyczyszczenie go z przeciwników.

Po każdej śmierci mojej postaci żołnierze się odradzali, więc musiałem próbować od nowa. Zaczęło mi to przypominać moje pierwsze chwile w Bloodbornie, jedynej grze From Software, z którą miałem wcześniej do czynienia. Porzuciłem ją po kilku pokonanych bossach, bo nie umiałem czerpać przyjemności z rozgrywki. Po jakichś dwóch godzinach prób powaliłem wreszcie ostatniego żołnierza z wielką tarczą i ruszyłem dalej. Na głowę spadł mi ogromny troll, który szybko pozbawił mnie życia. Po paru zakończonych niepowodzeniem próbach pokonania olbrzyma pomyślałem „a walić to”. Wsiadłem na konia i przegalopowałem zarówno obok niego, jak i czyhających za nim żołnierzy, by dotrzeć do kolejnego miejsca łaski i chwilę odsapnąć.

Niedługo potem ujrzałem bramę zamku. Po relatywnie szybkim pokonaniu pierwszego fabularnego bossa, co trochę mnie zaskoczyło, zacząłem zwiedzać tę masywną budowlę. Spędziłem kilka dobrych godzin, błądząc po jej korytarzach i umierając przy tym dziesiątki razy. Wreszcie trafiłem na pierwszego posiadacza Wielkiej Runy. Pomimo pomocy zaprzyjaźnionej postaci niezależnej i duchowych przyzwańców nie mogłem mu sprostać. „Odpuść, pozwiedzaj świat, wbij parę poziomów i spróbuj ponownie” – mówili.

Tak też zrobiłem… tyle że nic to nie dało, bo nadal nie umiałem pokonać tego szaleńca rzucającego się po planszy, z trudnymi do zidentyfikowania kombosami, w dodatku próbującego mnie usmażyć w drugiej fazie walki. Pozwiedzałem jeszcze trochę, zdobyłem kolejnych kilka poziomów i wróciłem ponownie. Za którymś razem, gdy pomocnicy już nie żyli, a ja nie miałem już żadnej mikstury leczniczej, zadałem wreszcie decydujący cios. Gdy wyszedłem z zamku z drugiej strony i zobaczyłem rozciągający się przede mną krajobraz kolejnego regionu czekającego na odkrycie, poczułem, że chyba mam szansę odnaleźć się w tej grze.

Ta skala mnie powala

Gdyby nie otwarty świat, nawet nie spojrzałbym w kierunku Elden Ringa. Gdy nie umiałem pokonać bossa w Bloodbornie – a nie radziłem sobie chyba z żadnym – grindowałem na potworkach tuż przed nim, żeby zwiększyć swoje szanse. Czułem, że wbijając kolejne poziomy, zwyczajnie przegrindowuję i nie gram tak, jak powinienem, więc szybko dałem sobie spokój. W Elden Ringu wyglądało to zupełnie inaczej. Gdy nie umiałem pokonać bossa, wracałem się do jednej z pominiętych miejscówek. Zwiedzając ją, zdobywałem runy, które zamieniałem na poziomy doświadczenia, aby podnieść jedną ze statystyk. Też ułatwiałem sobie zadanie, ale w bardziej naturalny sposób.

A o miejscówki do zwiedzenia nietrudno, bo Elden Ring aż kipi od zawartości. Już w pierwszym regionie roi się od jaskiń i katakumb, opcjonalnych bossów (zarówno na końcu poszczególnych dungeonów, jak i na głównej mapie) oraz postaci niezależnych, których zadania – niektóre ciągnące się niemal przez całą grę – możemy rozpocząć. Na południe od głównej części kontynentu czeka zupełnie opcjonalny półwysep z własnym zamkiem – nie tak dużym jak ten, w którym rezyduje pierwszy posiadacz Wielkiej Runy, ale nadal sporym – na którego całkowite zwiedzenie trzeba poświęcić przynajmniej kilka godzin. A kolejne regiony, których jest łącznie kilka, są na oko jeszcze większe.

Jednocześnie Elden Ring daje graczowi dużą swobodę. Parę godzin po pokonaniu posiadacza pierwszej Wielkiej Runy odkryłem wcale nie tak bardzo ukryte przejście pozwalające całkowicie ominąć zamek. Niedługo potem w pierwszym regionie zjechałem pod ziemię wcześniej odkrytą windą, która zabrała mnie do pokaźnej, zupełnie opcjonalnej lokacji. Eksploracja Ziem Pomiędzy sprawiała mi ogromną frajdę. Chętnie zbaczałem z głównej ścieżki, żeby sprawdzić, co kryje się w tym wąwozie czy na pagórku. Jeśli jednak chcemy, możemy omijać nawet całe regiony lub ich duże fragmenty – aby przejść grę, potrzebujemy tylko dwóch Wielkich Run, choć jest ich znacznie więcej. Kwestia tego, czy bez wbijania przy okazji eksploracji dodatkowych poziomów doświadczenia i znajdowania przydatnych przedmiotów damy sobie radę z kolejnymi obowiązkowymi przeciwnikami.

Wolność przejawia się również w dawaniu graczowi dowolności w kwestii podejścia do bossów. Jeśli chcemy, możemy mierzyć się z nimi jeden na jednego. Jeśli czujemy, że nie dajemy rady, możemy skorzystać z pomocy przywołańców, a często także postaci niezależnych – chociaż to, czy i jakie będą chciały nas wesprzeć, zależy od naszych wcześniejszych dokonań. W zależności od buildu i wynikających z niego ograniczeń (większość broni i czarów wymaga określonych statystyk) przeciwników możemy szlachtować mieczem, tłuc pałką, strzelać do nich z łuku, obrzucać ognistymi kulami czy razić piorunami, wspierając się przy tym buffami.

Ogrom Elden Ringa ma jednak swoją cenę, a jest nią recykling. Widzisz jakiegoś niefabularnego bossa? Możesz być niemal pewien, że zobaczysz go ponownie. Ba, nawet ci bossowie, którzy powinni być unikalni, bo są powiązani z głównym wątkiem czy zadaniem jednej z postaci niezależnych, mogą pojawić się po raz kolejny na końcu któregoś lochu. Recykling dotyczy jednak nie tylko przeciwników, ale i pomysłów na lokacje. Podziemia z niespodziewanym twistem? Za pierwszym razem robiły na mnie wrażenie i kiwałem głową z uznaniem. Za drugim razem zauważałem, że już to gdzieś widziałem, no ale dobra, niech będzie. Za trzecim razem byłem już nieco poirytowany i zaczynałem się zastanawiać, czy Elden Ring nie jest po prostu za duży.

Doszedłem do wniosku, że tak, Elden Ring jest za duży, zwłaszcza jeśli chcemy zobaczyć wszystko, co ma do zaoferowania. Mam wrażenie, że popsułem sobie doświadczenie, próbując przechodzić każdy dungeon – czego i tak ostatecznie nie zrobiłem, bo pod koniec gry miałem już zwyczajnie dość. Problem w tym, że bez skorzystania z internetu nigdy nie wiemy, czy trafiliśmy akurat do lokacji, którą warto przejść, czy takiej, którą spokojnie możemy sobie odpuścić. A wpisywanie co chwilę nazwy kolejnej napotkanej lokacji w wyszukiwarkę i szukania informacji o niej trochę mija się z celem. Straszna szkoda, bo naprawdę unikatowe miejscówki zwykle robiły na mnie spore wrażenie. Wspomniany wcześniej pierwszy zamek, podziemne miasto, stolica z plątaniną uliczek i przepastnymi kanałami – w każdej z tych lokacji spędziłem sporo czasu i pomiędzy kolejnymi śmierciami bawiłem się naprawdę dobrze.

Obudźcie mnie, bo śnię

Miejscówki ujęły mnie jednak nie tylko designem, ale także – a może nawet przede wszystkim – atmosferą. Najlepszym słowem, które znalazłem na opisanie tego, co czuję, patrząc na świat Elden Ringa, jest przymiotnik oniryczny. Już sam początek gry sprawia wrażenie, że jesteśmy bohaterem jakiegoś dziwnego snu. Ktoś wzywa nas do wstania z martwych i przekroczenia mgły, za którą znajdują się Ziemie Pomiędzy… tylko po to, by po paru krokach ubiła nas jakaś maszkara ze zdecydowanie zbyt wieloma kończynami. Na szczęście tego przeciwnika nie musimy pokonać. Po wcirach budzimy się w jaskini, dostajemy miksturki i przygoda rozpoczyna się na dobre*. Wiemy, że mamy zostać Eldeńskim Władcą… i to by było na tyle, jeśli chodzi o główny wątek. Lore, po darksoulsowemu, znajdziemy w opisach przedmiotów.


Parę akapitów temu wspominałem o krajobrazie, który widzimy po wyjściu z pierwszej lokacji. Oprócz monstrualnych budowli na horyzoncie moją uwagę od razu zwróciła paleta barw. To głównie ona odpowiada za atmosferę jak ze snu. Niby trawa jest zielona, a woda jest niebieska, ale nie są to odcienie tych kolorów, które spodziewałbym się zobaczyć w rzeczywistości. Również niebo rzadko wygląda jak firmament z prawdziwego świata. Nierealność świata potęguje widoczne niemal z każdego zakątka krainy, jakby prześladujące nas Erdtree – potężne świetliste drzewo górujące nad Ziemiami Pomiędzy, będące źródłem złotej aury zwanej łaską.

Zwiedzając kolejne regiony na wierzchowcu – z umiejętnością podwójnego skoku, niczym w starej platformówce – często przystawałem, rozglądałem się na boki… i klikałem przycisk Share na padzie od Xboksa jak szalony. Kierunek artystyczny Elden Ringa jest niezrównany. Mimo że zwiedzamy dość standardowy zestaw lokacji, nie miałem wrażenia, że gdzieś już to widziałem. Twórcy wzięli na warsztat krajobrazy, bez których nie może się obejść niemal żaden japoński rolplej – wiadomo, las, wulkaniczne pustkowia, śnieżne góry – ale uczynili je takimi, że nie wydają się wtórne. Pokryte mgłą mokradła Liurnii, mieniący się kolorami jesieni Płaskowyż Altus, Szczyty Gór Olbrzymów z duchową fauną i florą… Tajemniczość podkreśla delikatna, ambientowa muzyka. Chyba że jesteśmy akurat w Caelid, które wygląda, jakby zostało wyrwane wprost z koszmaru. Nawet słyszymy w nim przesterowane jęki potępionych. Paskudne miejsce.

I ponownie ubolewam nad tym, że skala projektu przerosła twórców. Niektóre fragmenty mapy wydają się wręcz skopiowane i wklejone, a ostatnie lokacje zapełnione są w dużej mierze potworami, które widzieliśmy już we wcześniejszych regionach. Miałem taki moment, już dobrze po 100 godzinach na liczniku, że chciałem dać sobie spokój z Elden Ringiem. Punktem krytycznym była walka z pewnym bossem, który częściej znajdował się w powietrzu niż na ziemi. Sięgnąłem po rozwiązanie, którego do tej pory unikałem, bo słyszałem, że zbytnio upraszcza grę. Dzięki Łzie Naśladowcy, potężnemu przywołańcowi będącemu klonem gracza, udało mi się jednak odzyskać radość z gry i dobrnąć do końca.

Po napisaniu tego tekstu nadal nie wiem, czy wybrałem dobre zakończenie. Ale czy to, którą krótką scenkę zobaczyłem pod koniec gry, ma tak naprawdę jakiekolwiek znaczenie? Wiem jedno – dobrze zrobiłem, sięgając po Elden Ringa. Pomimo tego, że gra ma sporo mniejszych i większych uchybień, była to wyjątkowa podróż. Raczej nie stanę się po niej fanem gier From Software, chociaż przez myśl przeszedł mi powrót do Bloodborne’a… A może nawet sprawdziłbym, o co chodzi z tym Dark Souls? Cóż, może kiedyś. Tymczasem żegnajcie – lecę na księżyc z moją waifu i wrócę za 1000 lat.



*Jeśli jeszcze nie graliście, ale kiedyś zagracie, to na początku gry zeskoczcie na dół. Myślałem, że to jakaś podpucha – w końcu to Dark Souls w przebraniu, więc na pewno gra mnie oszukuje i coś mnie tam zabije. Okazało się, że był to… samouczek. Przez to, że nie zrobiłem go od razu, a dopiero po tym, jak powiedział mi o nim kolega, przez kilka pierwszych godzin nie wiedziałem na przykład, że można sprintować.

Komentarze

Popularne posty